Wczoraj pojechałem Żądło Szerszenia. Ciężki początek sezonu za mną.
Jak przyjechaliśmy na miejsce do Trzebnicy, to pierwsze co, to okazało się, że mam pęknięty kask, a konkretnie mechanizm trzymający kask na głowie. Co teraz? Kask nie trzyma się na głowie, lata luźno. Przecież nie dopuszczą mnie do startu bez kasku! Ściągnąłem ile się dało zapięcie pod szyję i odprawiłem modły, żeby kask nie spadł mi podczas jazdy. Niby ok, ale i tak podczas wyścigu poprawiałem go kilka razy. Co by nie było, to koniec tego kasku. Już nawet nie pamiętam ile służył. 5 lat, może 6?
To co rzuciło się w oczy, to ogromna liczba kolarzy. W ogóle nie było porównania do zeszłego roku. Na dojeździe do Trzebnicy dziesiątki osób się rozgrzewały, parking pod lokalnym marketem zajęty w całości, boczne uliczki wszystkie zapełnione, znaleźliśmy dopiero miejsce na dosyć odległym parkingu pod kolejnym sklepem, który również dosyć szybko zapełnił się samochodami z rowerami na dachach. Atmosfera wyścigu w pełni! :)
Kilka ostatnich dni było bardzo ciepłych, a sobota prawie mroźna. Wszyscy poubierani w rękawki, nogawki, kurtki. Ja jednak stwierdziłem, że chyba rozgrzeję się podczas jazdy i postanowiłem jechać na krótko. Jak nie ja! Zawsze jeżdżę opatulony we wszystko co mam, a tym razem byłem jednym z nielicznych, którzy jechali w kompletnie letnim stroju. Iza wystartowała parę minut po 9:00, a ja miałem godzinę przerwy do startu. Pojechałem na krótką rozgrzewkę i na kawę na stację Orlenu. Na rozgrzewce zmarzłem na tyle, że nabrałem ochoty na windstoper. Oczywiście nic z tego, gdyż Iza pojechała już w trasę razem z kluczykami do samochodu. Dobra, to chociaż kawę wypiję! Jak na złość ekspres do kawy na stacji benzynowej był zepsuty. Normalnie skandal, jak w dniu wyścigu może nie być nigdzie w okolicy kawy?! Trudno, teraz nie ma już wyjścia, muszę jechać prawie na golasa, w pękniętym kasku i bez kawy.
O wszystkich problemach zapomniałem już minutę po starcie. Staram się trzymać za motocyklem, który wyprowadza naszą grupę z miasta, żeby tylko nie popełnić błędu, nie zagapić się i nie być z tyłu, gdy motocyklista pozwoli na ostry start. W końcu motocyklista macha ręką i możemy jechać. Obejrzałem się i okazało się, że zostało nas trzech. Pozostała siódemka z naszej grupy odpadła już w mieście. Tempo jest przyzwoite, jedziemy jakieś 33-36 km/h. Dla mnie to jest za szybko, ale na szczęście tylko trochę, więc się trzymam. Ba! Nawet daję zmiany! Jestem zadowolony, bo rok temu trafiłem na taką grupę, że jechaliśmy w tym samym miejscu 50 km/h i bardzo szybko musiałem się poddać. Szybko połykamy kilometry, prawie natychmiast doganiamy osoby z grupy, która wystartowała tuż przed nami. Wszystko byłoby pięknie i mógłbym tak jechać dosyć długo, ale niestety dogania nas jakiś kozak z grupy, która wystartowała za nami. Dołączamy się do niego, ale to był początek końca dobrej jazdy. Chłopak jest na tyle mocny, że nie dość, że ciągnie 80-90% czasu, to jeszcze tempo wzrasta do 40 km/h, a często jedziemy jeszcze szybciej. To już jest dla mnie zdecydowanie za szybko i niestety na jednym z zakrętów, gdzie trzeba było trochę zwolnić, a następnie od razu mocno przyspieszyć otwieram lukę… może 2 metry, potem 2,5 metra, 3 metry… I tak o to zostałem sam. Mój mały pociąg oddala się. Niby powoli, niby to nie jest dużo, kilka metrów, przecież nie ma aż takiej różnicy prędkości, ale nic nie mogę zrobić.
I tak jestem zadowolony, rok temu w tym samym miejscu już dawno jechałem sam, a teraz wytrzymałem w mocnej grupie o wiele, wiele dłużej. I w tym momencie popełniam gigantyczny błąd. Widzę jakąś grupkę przed sobą, staram się ich dojść. Przez to, że zasuwam ile sił w nogach, mam schyloną głowę i nie patrzę na drogę i…. przegapiam zakręt w prawo. Cisnę, cisnę, podnoszę głowę i widzę, że grupki, którą goniłem nie ma przede mną. Co jest? Uciekli mi?! Nagle ludzie z jakiegoś samochodu krzyczą do mnie, że muszę zawrócić, co z niedowierzaniem robię. Zawracam i dojeżdżam do feralnego skrzyżowania, wracam na prawidłową trasę. Wyprzedzam drugi raz osoby, które już raz dzisiaj wyprzedzałem… Ale jestem zły na siebie! Jak później przeanalizuję zrzut z Garmina, to okaże się, że nadrobiłem tym sposobem grubo ponad 1 km.
Znajduję w końcu grupę na miarę moich możliwości. Jedziemy spokojnie dając sobie zmiany, tempo jest jako takie (29-34 km/h). Jedziemy co prawda wolniej niż jechałem na samym początku, ale przynajmniej nie walczę o przetrwanie. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach przeskakuję do jakiejś szybszej grupki. Dwóch mocnych chłopaków, jedziemy zdrowo, jadę teraz z nimi znowu powyżej 35 km/h. Niestety to okazuje się za szybko i przy kolejnej zmianie zostaję urwany (nienawidzę tego uczucia). Zostaję sam na wiele kilometrów. Doganiam co prawda inne osoby, ale tu z kolei ja jadę dużo, dużo szybciej, więc nie udaje mi się zebrać sensownej grupy. Dopiero jakieś 15 km przed metą, kiedy gniotłem pod strasznie silny wiatr, dogania mnie… moja stara grupa, od której jakieś 20 km wcześniej się odłączyłem. I po co było się tak wyrywać? Razem zdążamy do mety.
Kiedy wydaje się, że razem dojedziemy do mety zaczynają się już w Trzebnicy drobne podjazdy. To już mój żywioł! Kręcąc zupełnie na luzie urywam prawie wszystkich towarzyszy podróży. Z kilku osobowej grupy, którą nazbieraliśmy po drodze zostaje tylko jeden zawodnik. Na ostatnim ostrzejszym fragmencie, na którym pojawia się nawet 10% nachylenia urywam ostatniego kolarza i samotnie zdążam do mety.
Niestety to nie koniec pecha, na kilkaset metrów przed metą, mylę trasę po raz drugi w dniu dzisiejszym. Gdzieś w mieście, zamiast w lewo, jadę prosto. Co to za oznaczenie trasy!?!!? Tu już na szczęście nie zapędziłem się daleko. Zorientowałem się może po 50 metrach, zawracam i… w tym samym momencie daję się doścignąć przez grupę, której tak heroicznie urwałem się na ostatnim podjeździe. Wracam na właściwą trasę, do mety zostało może z 500 metrów. Dwa ostatnie ronda w mieście pokonuję sprintem nie patrząc na jadące samochody. Skręcam w końcu na ostatnią prostą przed metą, finiszuję na stojąco! Żeby nie było za pięknie, 100 metrów przed metą drogę blokuje betoniarka… Tracę przez nią kolejne sekundy, ale to drobiazg. Jestem na mecie.
Mój czas to 2:21:42. Średnia to 30,6 km/h (łącznie z nadrobionym kilometrem). Tak wygląda zrzut z Garmina.
Jak się dobrze przyjrzycie, to zauważycie to miejsce, gdzie dołożyłem sobie łącznie jakiś kilometr z hakiem.
Czas na podsumowanie. Okazuje się, że zająłem 177 miejsce na 347 startujących. Na pierwszy rzut oka, jest gorzej niż w zeszłym roku, kiedy to byłem 73. Ale potem zacząłem porównywać cyferki. I okazuje się, że to nie ja byłem dużo gorszy, wprost przeciwnie byłem lepszy, to ogólny poziom zawodów się znacznie zwiększył. Mimo tego, że nadrobiłem ponad kilometr na trasie, mój czas był lepszy o około 3 minuty (rok temu 2:24:37, średnia 29,4). Poza tym porównałem wyniki innych. Zwycięzca rok temu miał 1:53:19, w tym roku 1:48:38 (ta sama osoba zresztą). Rok temu wynik równo 2h dałby 4 miejsce, w tym roku było to 39 miejsce. No cóż, ja się poprawiłem, ale okazuje się, że na starcie stanęło dużo, o wiele, wiele lepszych zawodników. Iza otarła się o pierwszą setkę. To jest dopiero jazda!
Na szczęście pierwszy i zarazem ostatni płaski maraton w tym roku już za mną. Teraz czas na jakieś górskie próby, gdzie powinno mi już pójść zdecydowanie lepiej.