Maraton po raz pierwszy

przed-maratonem

Przygotowywałem się do tego startu długo (Maraton Wrocławski, 15 września 2013 r.). Tzn. długo jak na moje wyobrażenie tego ile można przygotowywać się do jednego sportowego wyczynu. Co prawda tuż przed startem byłem nieźle spanikowany, gdyż gdzieś przeczytałem, że ludzie latami przygotowują się do maratonu, po czym nie kończą albo kończą z czasami, które znacznie odbiegały od ich oczekiwań. Oczywiście na wycofanie się było za późno i nigdy w życiu bym tego nie zrobił. Wyrzuty sumienia po takiej dezercji byłyby niewyobrażalne. Dodatkowo przecież ogłosiłem całemu światu, że startuję w maratonie. Mało tego, wszem i wobec ogłosiłem, że każdy wynik powyżej 4h będzie rozczarowaniem i porażką. Jakbym zatem spojrzał w oczy znajomym?! Jakbym spojrzał w oczy samemu sobie?

Tego ostatniego, tj. deklaracji, że złamię 4h trochę żałowałem. Sam siebie nakręciłem, że teraz nie biegnę tylko po to, aby dobiec, ale jeszcze dodatkowo zrobić wynik sportowy. Wewnętrzna presja była więc całkiem spora. Dodatkowo sporo osób, które wcześniej kończyły maraton jak słyszały o tych planowanych 4h w debiucie, to z niedowierzaniem kręciło głową. Argumentowali, że ponoć mam za mało kilometrów w nogach i że dobry czas na 10 km, czy też na 21 km nie przekłada się wprost na dobry wynik w maratonie, itp.

Starałem się zatem szukać pozytywów. Po pierwsze miałem w nogach ponad 500 km w tym roku od stycznia. Po drugie wieczorne treningi o długości 10 km zaczęły mi się wydawać śmiesznie krótkie. Robiłem je raz po raz praktycznie bez wysiłku. Kilka razy pobiegłem też na treningach półmaraton i to raz w całkiem przyzwoitym stylu. Pobiegłem też raz 30 km, ale o tym za chwilę.

To tyle z pozytywów. Nie obawiałem się tego, czy dobiegnę. Bo to że skończę, to tego raczej byłem pewny. Powstrzymać mnie mogła tylko jakaś bardzo groźna kontuzja, typu zerwany mięsień albo wręcz złamana noga (ponoć to się zdarza przy dużych przeciążeniach). Tak więc to że znajdę się na mecie było raczej pewne. Najwyżej, w przypadku wielkiego kryzysu, dojdę do mety. Bałem się natomiast stylu w jakim to się odbędzie i czasu ile mi to zajmie. Nigdy przedtem bowiem nie przebiegłem takiego dystansu. Mój najdłuższy trening to było 30 km, które ukończyłem odwodniony, słaniając się na nogach. Ale to tłumaczyłem sobie tym, że jak głupek poszedłem biegać w największy upał, praktycznie nie biorąc ze sobą wody. Nie wiedziałem więc co dzieje się z organizmem za 30 km.

Ponieważ wiedziałem, że może faktycznie nie jestem przygotowany na 100%, starałem się przynajmniej przypilnować wszystkich spraw okołobiegowych. Wyprałem kilka dni wcześniej ulubiony strój i spakowałem go wcześniej do torby. Kupiłem żele energetyczne. Zadbałem o to, aby na 12 km znajomi podali mi pomarańcze. Poprosiłem także rodziców, aby na 33 km stali i dali mi kolejne ćwiartki pomarańczy i małą butelkę z izotonikiem. Wszystkie szczegóły organizacyjne miałem dopięte na ostatni guzik. To pomogło. Nie chciałem potem po maratonie sam sobie zarzucać, że nie dopilnowałem jakiegoś drobiazgu i właśnie przez to miałem słaby wynik.

W końcu nadszedł dzień wyścigu. Obudziłem się w środku nocy bez żadnego budzika. Nabrałem optymizmu jak stwierdziłem, że nic mnie nie boli (rzadkość ostatnio, bieganie to niezwykle kontuzjogenny sport w porównaniu np. z kolarstwem, pływaniem czy narciarstwem biegowym). Zjadłem śniadanie – lekkie, pilnowałem, aby nie najeść się na zapas. Wypiłem pół bidonu izotonika i na niemalże dwie godziny przed startem ruszyłem w drogę. Po drodze zgarnąłem jeszcze kolegę Krzyśka i nieco okrężną drogą, aby uniknąć korków, a przez to nerwów pojechałem na stadion olimpijski, gdzie zaczynał się bieg.

Byliśmy na tyle wcześniej, że na spokojnie przeszliśmy się po okolicy, tak aby poczuć atmosferę wyścigu. A atmosfera była świetna. Mnóstwo truchtających ludzi, dużo uśmiechów, ale i koncentracji. Przebraliśmy się i zaczęliśmy się rozgrzewać. Z ulgą potwierdziłem poranne spostrzeżenie, nic mnie nie bolało. Byłem także wyjątkowo świeży i wypoczęty. Lżejsze treningi w ostatnim tygodniu spowodowały ustąpienie wszystkich zakwasów, zyskałem lekkość. Super!

Ani się obejrzałem, a nadeszła godzina startu. Próbowałem się ustawić w swojej strefie czasowej, czyli minimalnie poniżej 4h, ale tłum był taki, że nie udało mi się dopchać. Jak się potem okazało, bardzo dobrze, że tak się stało.

tlum-na-starcie

W końcu start! Postanowiłem, że skoro mam próbować złamać 4h, to nie mogę w żadnym wypadku biec równo na 4h. Aby osiągnąć ten czas trzeba trzymać średnie tempo 5:41 min/km. A zatem postanowiłem biec szybciej. W moim przypadku tempo swobodnego biegu to około 5:20-5:30 min/km. Czyli dobrze, biegnąc swobodnie, bez zbytniego wysiłku miałem zyskiwać po 10-20 sekund na kilometrze. Wówczas nawet jakieś osłabnięcie w drugiej części dystansu miało mnie i tak doprowadzić do upragnionego czasu 4h na mecie.

Tak też biegłem. Nie ukrywam, że czułem się na tyle dobrze, że chciałem zacząć jeszcze mocniej. Ale tłum na trasie był ogromny, swobodne wyprzedzanie do jakiegoś 7-8 km było niemożliwe. Ponieważ na starcie nie dopchałem się do swojej strefy, więc startowałem z ludźmi, którzy planowali dobiec w czasie między 4:00, a 4:30. Biegłem więc w tym tłumie ewidentnie wolniej niżbym mógł. Po około 2-3 km dogoniłem pace-makera z balonikiem na równe 4h. Peleton jaki się dookoła niego stworzył był tak duży, że minięcie tej grupki swobodnie, biegnąc płynnie i bez szarpania było niewykonalne. A czułem, że jestem w stanie biec minimalnie, ale jednak szybciej. Udało mi się wyprzedzić tę grupę dopiero na jakimś 5-6 km i dopiero od tego momentu zacząłem biec swoim idealnym tempem, nie za wolno, ale też nie za szybko. Runkeeper co dłuższą chwilę mówił do mnie „average pace 5:25”, czyli dokładnie tak jak miałem zaplanowane.

Na około 10 km zaczął padać deszcz. Nie było to co prawda regularna mocna ulewa, ale padało na tyle mocno, że po chwili wszystko miałem mokre. Z jednej strony to dobrze, bo było chłodno, a deszcz dodatkowo mnie schłodził. Z drugiej strony bardzo nie lubię biec mokry, z lepiącą się koszulką. Padało do około 15-18 km, droga, szczególnie na kostce zrobiła się śliska. Nigdy się nie spodziewałem, że będzie mi to przeszkadzać, ale wraz ze wzrastającym zmęczeniem wszystko zaczynało mi przeszkadzać.

Do 21 km biegło mi się znakomicie, nie miałem żadnych problemów wydolnościowych, nic mnie nie bolało. Teraz dopiero doceniłem to, że przez tłum na starcie nie mogłem zacząć zbyt mocno. Nie ujechałem się na początku, dobrze dogrzałem i teraz było wszystko w porządku. Na półmetku miałem czas 1:56:52. Czyli dobrze. Z jednej strony ten czas to dużo powyżej osobistego rekordu w półmaratonie, z drugiej strony dużo poniżej 2h. Miałem zatem około 3 minuty zapasu na drugą część dystansu.

Niestety od jakiegoś 18-19 km wskazania Runkeepera zaczynały coraz bardziej rozjeżdżać się z faktyczną długością trasy. Runkeeper cały czas pokazywał za dużo, co objawiało się tak, że gdy ten mówił do mnie, że jestem na 21 km, ja do tabliczki „21” miałem ciągle jakieś 500 metrów. Na całym dystansie maratonu dołożył mi ponad 1 km. Wynika to zapewne z tego, że po pierwsze zapewne musiałem biec zygzakiem, a po drugie z błędnego rejestrowania sygnału GPS. Na około 21 km już dobrze wiedziałem, że tak jest i że nie mogę do końca na nim polegać, jeżeli chcę złamać 4h. Sczytywałem więc czas z zegarów na przystankach tramwajowych. Znałem więc dystans, znałem aktualną godzinę i co pewien czas odrabiałem w głowie zadanie z matematyki licząc, czy jest dobrze, czy też słabnę. Przydał mi się ten drobny wysiłek umysłowy. Mogłem się czymś zająć i nie myślałem o rosnącym zmęczeniu.

Około 25 km zacząłem odczuwać zmęczenie, które objawiało się przede wszystkim bólem stóp i bólem kostek. Wydolność bez problemu, uda, łydki wszystko w porządku, ale te stopy i kostki ewidentnie zaczęły mi przeszkadzać. Koncentrowałem się na bardzo precyzyjnym wyborze toru biegu. Pilnowałem, żeby nie wbiec w koleiny, gdyż wciąż stała w nich woda. Na skrzyżowania z kolei bardzo uważałem, żeby nie nastąpić na szyny tramwajowe. To czasami powodowało, że musiałem albo krok wydłużyć albo skrócić. Od 30 km nawet taka drobna modyfikacja biegu sprawiała mi już problemy.

Najgorzej biegło mi się po Wrocławskim Rynku i po poprzedzającym go Placu Solnym. Jest tam kostka i to nie drobna, więc ryzyko poślizgnięcia się, skręcenia nogi było ogromne. Coś czego w ogóle nie zauważa się podczas niedzielnego spaceru po Rynku, teraz urastało do miana wielkiego problemu. Głównym zadaniem na ostatnie 10 km było trzymanie równego tempa biegu. Było to proste w przypadku idealnie płaskiego asfaltu. Jakiekolwiek zaburzenia rytmu, nierówna nawierzchnia, konieczność wyprzedzania, szyny tramwajowe, itp. powodowały wytrącenie z równowagi i straty sekund. Powrót do równego tempa zaczynał sprawiać problem.

W okolicach Rynku (36 km) dogoniłem swojego fizjoterapeutę Maćka, który wcześniej wyprzedził mnie na 33 km. Ależ to był pojedynek! To wzajemne klepanie się i krzyczenie „berek” poniosło mnie do mety. Dzięki! Przy okazji… macie problemy z nękającymi Was kontuzjami? Poszliście biegać i nabawiliście się dziwnych skurczy mięśni. A może podejrzewacie u siebie zerwanie mięśni? To idźcie do niego. Poskłada Was tak szybko, że jeszcze zdążycie wystartować w kolejnych zawodach, na których już postawiliście krzyżyk.

Kostki i stopy bolały mnie coraz bardziej. Od około 37 km stanowiło to na tyle duży problem, że zacząłem się zastanawiać, czy może jednak na chwilkę nie stanąć, nie odpocząć. Jednakże w rytmie cały czas trzymała mnie świadomość, że jak zwolnię lub stanę, to już nie przyspieszę, a ponadto cały czas walczyłem z czasem. Cały czas wiedziałem, że biegnę na wynik poniżej 4h. Na około 2 km przed metą odczułem jednak ogromną ulgę, bo już byłem pewny, że złamię 4h. Zobaczyłem czas na przystanku tramwajowym i szybko obliczyłem, że mógłbym iść do mety, a i tak by się udało. Trochę siłą woli przyspieszyłem. A jak zobaczyłem bramę stadionu, to już w ogóle euforia mnie poniosła. Ostatnie 500 metrów biegłem z pewnością tempem poniżej 5 min/km.  Z daleka widziałem zegar, a na nim 3 z przodu! Ależ to była radość!

Ukończyłem całość z czasem 3:53:15! Uffff! Stanąłem za metą. Ktoś nałożył mi medal na szyję i podał butelkę z izotonikiem. Oparty o barierkę dochodziłem do siebie. Tymczasem nadbiegł Maciek, który też pięknie w debiucie złamał 4h. Zrobiliśmy serię pamiątkowych zdjęć.

na-mecie-1

na-mecie-3

na-mecie-2

Udałem się w kierunku samochodu. Ależ to była walka. Dojście 300 metrów do samochodu kosztowało mnie więcej niż ostatnie 5 km biegu. Zesztywniałe mięśnie, bolące kolana, a do tego ogólne zmęczenie spowodowały, że szedłem do samochodu ze łzami w oczach. Ale rozpierająca duma i medal na szyi jest bezcenny i warty każdego bólu!

Tak wygląda zapis z Runkeepera. Jak łatwo zauważyć dystansu jest o wiele więcej. Wychodzi na to, że przebiegłem o ponad 1 km więcej niż oficjalna długość maratonu. Oczywiście to nieprawda. Trzeba mieć na uwadze, biegając z Runkeeperem, czy Endomondo, że rzeczywistość zawsze jest gorsza niż wskazania urządzenia. To co pozytywne, to to, że jak widać po międzyczasach trzymałem w miarę równe tempo. Nie osłabłem na końcu, a wręcz przeciwnie, przyspieszyłem na ostatnich kilometrach. Najgorszy kilometr wyszedł mi 5:37 i był to 30 km. Fakt, tam biegło mi się jakoś wybitnie ciężko.

Spojrzałem jeszcze na oficjalne międzyczasy podane przez Data Sport i miejsca jakie wówczas zajmowałem. I to już wygląda bardzo dobrze. Wygląda na to, że od początku do końca poprawiałem swoją pozycję, wyprzedzając tych co to mocno zaczęli i słabli pod koniec.

5 km – czas 0:27:56 – 1769 miejsce
10 km – 0:55:51 – 1754
15 km – 1:23:08 – 1708
21 km – 1:56:32 – 1669
25 km – 2:17:52 – 1632
30 km – 2:45:26 – 1546
35 km – 3:13:40 – 1464
40 km – 3:41:19 – 1339
42 km (meta) – 3:53:15 – 1308 (104 miejsce w klasyfikacji debiutantów)

Czy mam ochotę na to jeszcze raz? Dobrze, że piszę to podsumowanie aż 2 tygodnie po maratonie :) No pewnie, że tak. Euforia jakiej doświadczyłem na ostatniej prostej, gdy biegłem i widziałem zegar, a na nim czas poniżej 4 godzin, nie może równać się z niczym innym. Póki co, zmieniłem opis na Runkeeperze. Do tej pory miałem taki „Skończyć kiedyś maraton”. A teraz mam taki: „Skończyć kiedyś maraton… w 3:45”.