fot. maratomania.pl
Pół Ironmana to jest dystans, którego się bałem. O ile starty na krótszych dystansach (np. tegoroczny Radków) mogłem od początku do końca płynąć/jechać/biec na pełnym ogniu, tak w tym przypadku stawiałem sobie tylko jeden cel: skończyć i nie słaniać się ze zmęczenia na ostatnich 5 kilometrach. No dobra, nie będę ściemniał. Po cichutku mówiłem sobie, że 6 godzin powinienem na luzie złamać. O żadnym jednak ciśnięciu od początku do końca na pełnych obrotach nie mogło być mowy. Miała to być moja pierwsza połówka, więc startowałem też, aby zebrać doświadczenie.
Cały Herbalife Triathlon Gdynia był podzielony na dwa dni. W sobotę 9 sierpnia odbył się sprint na dystansie 0,75–20,5–5. Tu przyszło mi dopingować znajomego Marcina. Zabawna sprawa, znaliśmy się od dawna, a dopiero teraz mieliśmy okazję się spotkać.
Jego blog ironfactory.pl i relację z sobotniego sprintu gorąco polecam. Jego wynik w sprincie 1:24 robi wrażenie, zwłaszcza, że był to jego pierwszy triathlon. Jak poprawi pływanie i przesiądzie się na szosówkę, to będzie groźny dla najlepszych. Brawo Marcin!
Przy okazji podzielę się wrażeniem, że jak stałem na plaży obserwując start i trwało odliczanie, to czułem emocje takie, jakbym sam startował.
IRONMAN 70.3 Gdynia 2015
Po południu pojechałem do hali Arena w Gdyni, aby odebrać zestaw startowy. Trzeba było to zrobić dzień przed zawodami. Ze względu na liczbę startujących o jakimkolwiek wydawaniu numerków, czy wstawianiu rowerów do strefy zmian w niedzielę rano, czyli w dniu zawodów, nie było mowy.
Przy okazji byłem świadkiem bardzo ważnego i historycznego wydarzenia w polskim triathlonie. Po prezentacji najważniejszych zawodników mających wziąć udział w niedzielnych zmaganiach ogłoszono, że kolejne zawody, te które odbędą się w przyszłym roku, wejdą w cykl zawodów Ironmana. Nie muszę chyba mówić co to oznacza. Wzrośnie ranga zawodów. Przyjedzie mnóstwo zawodników, którzy będą walczyć o slota na mistrzostwa świata, a to oznacza jedno – bardzo wzrośnie poziom. A co to oznacza dla zwykłych zawodników, takich jak ja, którym walka o czołowe miejsca raczej nie grozi? To przede wszystkim zmiana oprawy zawodów. W końcu to Ironman! A po drugie niestety wzrost kosztów. Nie martwię się tym jednak za wczasu. W końcu to jedyne takie zawody w sezonie. I tak podejrzewam, że mimo wzrostu opłaty startowej ta impreza zostanie wyprzedana w przysłowiową sekundę. Oczywiście to dobrze, że takie zawody trafiają w końcu do Polski. To oznacza, że rośnie nasz prestiż, międzynarodowe organizacje doceniają poziom organizacji zawodów triathlonowych w Polsce. W końcu to szansa na to, że już niedługo zostaną u nas zorganizowane zawody na pełnym dystansie Ironmana, ze slotami do kwalifikacji do Kona. Mi to co prawda nie grozi, ale chciałbym choć raz w życiu zobaczyć taką rywalizację na żywo.
Do połowy dobrze
Wszystko miałem dograne do ostatniego szczegółu. Zjadłem dzień wcześniej sporo makaronu, a rano dobre śniadanie. Żele energetyczne miałem przygotowane, banany spakowane. Pojawiłem się w strefie zmian dosyć wcześnie, bo zaraz na otwarciu o 7:30. Dopompowałem rower, spakowałem do torebki przy rowerze żele na rower i jednego banana. Zjadłem żele, które bierze się godzinę przed startem, sprawdziłem wszystko po raz tysięczny i zaniosłem torbę z rzeczami do depozytu. Ten był zlokalizowany tak daleko, że po powrocie do strefy zmian śmiałem się, że rozgrzewkę mam już za sobą. Wziąłem piankę, czepek i okularki pod pachę i wolnym krokiem ruszyłem na plażę do strefy startowej.
Już na rozgrzewce czułem, że jest nieźle. Przepłynąłem około 100 metrów i od razu wiedziałem, że pływanie będzie dobre i nie ma się czego bać. Zanim zdążyłem się specjalnie zdenerwować padł wystrzał z armaty i ruszyliśmy. Nie startowałem ani z pierwszego rzędu, ani z końcówki. Ustawiłem się gdzieś po środku. Wbiegłem do wody i jak miałem ją do pasa, zobaczyłem, że sąsiedzi już płyną też zacząłem płynąć. Wszystko się zgadzało, wszystko zgodnie z odczuciami, które miałem przed startem, szło mi równo i spokojnie, żadnej zadyszki, czy waty w rękach. Tłok był co prawda niesamowity, ale moje przeświadczenie, że nie ma prawa mi się nic stać okazało się słuszne. Procentowało doświadczenie z Radkowa, które mówiło mi, że trzeba zachować spokój. Tak też zrobiłem. Nawet jak ktoś mnie kopnął, uderzył, czy wpłynął na mnie, nie miałem ani sekundy paniki, ani sekundy takiego stanu, że chciałem się wycofywać. Mało tego, przepłynąłem to dosyć swobodnie i zasadniczo mógłbym bez większego wysiłku popłynąć drugi raz to samo. Trasa była bardzo dobra, mało zakrętów – do katamaranu i z powrotem. To wydawało się proste, a przede wszystkim miałem nadzieję, że po nawrocie rozluźni się, a stawka się rozciągnie. Nic bardziej mylnego. Tłok i walka bark w bark trwały do ostatnich metrów. Przy takiej liczbie zawodników, nie ma się czemu dziwić. Mój wynik pływania to 37:24, co dało mi 619 miejsce na 1316 zawodników, którzy skończyli zawody. Super!
Miałem bardzo długą zmianę 7:03. Był bardzo długi dobieg do strefy zmian i jakoś strasznie ślamazarnie zdejmowałem piankę i szykowałem się do roweru. Ale przede mną było 90 km, więc wolałem niczego ważnego nie zapomnieć.
Trasa okazała się szybka. Wiedziałem, że rower mam słaby i nie mogę przesadzić, nie mogę ruszyć za mocno, bo zapłaciłbym za to na ostatnich 20 km roweru i potem na biegu, ale i tak pierwsze 24 km przejechałem ze średnią 31 km/h. Nieźle, a wcale nie dociskałem i świadomie jechałem sporo wolniej niż mógłbym jechać. Gdyby to był wyścig na dystansie dwa razy krótszym i mógłbym jechać tu na pełnym gazie, to miałem naprawdę spory zapas pod nogą. Co prawda sporo osób mnie wyprzedzało, ale starałem się nie podpalać, tylko jechać swoje. W ogóle muszę na przyszłość wyeliminować trochę braki sprzętowe. Roweru do jazdy na czas kupować nie będę, ale chociaż kierownicę triathlonową sobie sprawę. Takich zawodników na zwykłych rowerach szosowych, kompletnie nie przystosowanych do jazdy na czas widziałem dosłownie kilku.
Wypadek
Do tej pory wyścig przebiegał jak od linijki, fajne pływanie, spokojny, ale mimo to szybki rower. Chyba mnie ta idealna sytuacja zbyt uspokoiła i uśpiła moją czujność. Już zacząłem powoli w myślach liczyć jaki to wspaniały wynik będę miał po rowerze i jak mocno będę musiał pobiec, żeby łamać określone czasy na mecie. I niestety. Na 24 km wywróciłem się. Przez to, że był ruch lewostronny, żeby wyrzucić skórkę od banana i nie trafić przy okazji innego zawodnika musiałem bardzo mocno się zamachnąć. No i zamachnąłem się za mocno prawą ręką w lewą stronę. Zrobiłem to tak niezręcznie, że sam siebie wytrąciłem z równowagi. Dramat. Pamiętam tę mikrosekundę jak lecę, a potem karetkę i lekarzy, którzy podnoszą mnie z ziemi. Zaraz, jacy lekarze?! Jaka karetka?! Przecież nie było karetki w miejscu jak się wywracałem, a teraz była. Pamiętam jak jakiś lekarz krzyczy na mnie “do karetki!”, a ja chyba cały czas w szoku odmawiam i upieram się, że chcę jechać dalej. Ktoś mnie bada, sprawdza, czy wodzę wzrokiem za palcem, w końcu widząc mój upór pozwala jechać dalej. Poruszam rękami, nogami, kręcę głową i stwierdzam, że chyba nic nie mam złamane i powoli wsiadam na rower. Lekarka podała mi moje okulary, które leżały na asfalcie. Zobaczyłem, że nie mają jednego szkła, więc stwierdziłem, że ich nie biorę. Dziwnie bym wyglądał jadąc w okularach z jedną szybką. Mogłem je jednak wziąć, druga szybka znalazła się w torebce na żele energetyczne, jak do niej sięgnąłem za jakieś 20 km. Ktoś mi ją tam włożył, czego kompletnie nie pamiętam. Później dopiero po analizie zapisów z Garmina próbowałem dojść do tego ile czasu leżałem na asfalcie i wydaje mi się, że było to około 5–6 minut.
Ruszyłem i natychmiast poczułem dramatyczny ból w dolnej części pleców i w lewym pośladku. Aha, czyli właśnie się dowiedziałem na jaką część ciała poleciałem. W ogóle przez kolejne 20 km powoli sobie przypominałem różne szczegóły. Przede wszystkim uświadomiłem sobie gdzie ja w ogóle jestem i co to za zawody? Triathlonowe. Dobra, skoro tak, to musiało być wpierw jakieś pływanie. A jeżeli tak, to jak mi poszło? Który to kilometr roweru? Która to pętla? Pierwsza! O ludzie, dramat. Bo to oznacza, że nie byłem nawet w połowie trasy. Na szybko zrobiłem bilans strat i jakie części ciała ucierpiały. No więc wspomniane plecy i pośladek. Jako efekt uboczny miałem rozerwany strój. Całe lewe ramię zdarte do krwi, łokieć i dłoń. Wówczas jak jechałem, to wydawało mi się, że głowa była nie draśnięta, ale potem jak dokładnie obejrzałem kask, który okazał się popękany, to uświadomiłem sobie, że głową też o asfalt huknąłem.
Tempo niestety spadło mi dramatycznie. Nie było już mowy o fajnym szybkim wyścigu. Każde przekręcenie korby wiązało się z bólem. Nie byłem praktycznie w stanie stanąć na pedałach, aby przyspieszyć. Normalnie krótkie podjazdy np. na wiadukty, pokonuję na stojąco w mocnym tempie, nadrabiając czas nad innym zawodnikami. Teraz ledwo się gramoliłem, cały czas walcząc z bólem. I tak kolejne 66 km. Dramat. Ludzie bili brawo, dopingowali, a ja zamiast jechać, to miałem wrażenie, że wlokę się niemiłosiernie.
fot. maratomania.pl
Efektem ubocznym upadku było to, że gdzieś w trakcie tej przerwy kliknął mi się przycisk ‘lap’ na Garminie, co spowodowało, że całą drugą część po upadku mam zarejestrowaną jako strefę zmian. A więc zaliczy się do tego pomiaru czas jak się zbierałem z asfaltu, przejazd i druga zmiana.
Czas roweru wyszedł mi katastrofalne 3:13:54. Dramat! Był to 1227 czas. Gdyby nie wypadek, to zakładam, że coś około równych 3 godzin byłbym w stanie zrobić. Czułem się świetnie przez pierwszą część roweru, więc kto wie, może nawet złamałbym 3 godziny. A tak niestety.
To jest zapis części rowerowej do wypadku:
A to druga połówka wraz z leżeniem na asfalcie i później przemarszem po strefie zmian:
Najwolniejszy półmaraton w historii
Moja walka na rowerze to jednak było nic w porównaniu z tym co potem działo się na trasie biegowej. Dojechałem trochę siłą woli do końca części rowerowej, próbując sobie wmówić, że będzie dobrze w bieganiu. Nie było. Zsiadłem z roweru i próbowałem podbiec z rowerem do swojego miejsca, gdzie miałem odstawić sprzęt i zmienić buty. Nic z tego, tak mnie bolało, że godnie przemaszerowałem przez 300-metrową strefę zmian. Łudziłem się, że jak zmienię buty na biegowe, to jakoś to będzie i będę mógł biec. Nic z tego. Do końca strefy zmian idę. Ciężko mi się schylić, żeby zmienić buty. Przez sekundę nawet myślę o wycofaniu się, ale przesuwam tę decyzję na pierwsze kilometry biegania. Może jak nie będę w stanie biec, to wówczas to przemyślę jeszcze raz. Klikam Garmina, aby zmierzyć to żałosne bieganie i ruszam. Pierwsze 10 metrów idę, potem próbuję zacząć biec. Nic z tego. Zapewne dlatego, że od razu próbowałem zacząć biec tempem w jakim chciałem zacząć biec, czyli coś w okolicach 5:00–5:15 na kilometr. Zaczynam więc dużo, dużo wolniej. Biegnę, choć biegiem ciężko to nazwać. Mam wrażenie, że truchtam w miejscu. Jak byłem na prostej, która prowadziła do pierwszego kółka to widzę jak czołowi zawodnicy właśnie zdążają do mety. A było to około 4 godzin i kilka minut od startu. Świetnie, ja tu spędzę wieki zanim to skończę. Wbiegam, choć biegiem wciąż ciężko to nazwać, na pierwszą pętlę.
Po wbiegnięciu na pierwsze kółko była od razu pierwsza strefa regeneracyjna, na której spotkałem Marcina. Widzę jego pytający wzrok. Pokazuję rany odniesione w boju i mówię, że nie wiem czy dobiegnę i jak to będzie dalej. No nic, próbuję jednak biec, mimo wszystko, mimo bólu, mimo zmęczenia. Zaraz, jakiego zmęczenia? Ok, po rowerze jakieś było, ale taki bieg w ogóle nie zmuszał mnie do jakiegoś specjalnego wysiłku. Po dwóch, może trzech kilometrach odkryłem, że mam w zasadzie niezmęczone nogi, które rwą się do przodu. Oddech mam spokojny, a tętno jak u dzidziusia podczas drzemki. Ciężko, żebym miał inne podczas tego kuśtykania. Ale mimo tego, nie byłem w stanie nic przyspieszyć. Każda nawet podświadoma próba kończyła się gigantycznym bólem nogi, pleców, pośladka i kości ogonowej. To cud, że w ogóle poruszałem się do przodu. Co gorsza z czasem ból narastał, co powodowało, że żeby utrzymać jakiekolwiek tempo i nie przechodzić do chodu musiałem akceptować coraz większy ból. I tak człapałem ze łzami ściekającymi po policzkach w żałosnym tempie między 6:30 a 7:30 na kilometr. Katastrofa. Garmin mi co kilometr meldował w jakim biegłem tempie. Jak widziałem te cyfry, to aż niedowierzałem, że tak wolno można się poruszać. Prawie jakbym był na spacerze z dzieckiem w parku. W planach miałem założone średnie tempo nie gorsze niż 5:00 na kilometr. Ok, może bym trochę spuchł i skończyłoby się na 5:10, może 5:15, ale już na pewno nie gorzej. Bardzo dużo ludzi mnie wyprzedziło. Jak pytałem, to z reguły byli już przynajmniej o kółko do przodu. Tak patrzyłem z zazdrością na ich tempo i wiem, że łatwo mi się to teraz pisze, ale jestem przekonany, że jakbym biegł w pełni sił, to nie wyprzedziłby mnie na trasie nikt. Przynajmniej nikt kogo widziałem i kto mnie w trakcie tego żałosnego biegu wyprzedzał.
Na początku każdego kółka spotykałem Marcina, który dodawał mi otuchy. Dziękuję jeszcze raz! Bez Ciebie byłoby mi dużo, dużo ciężej. Zaznajomiłem się także z ludźmi z każdego punktu medycznego na trasie, gdzie to na każdym kółku kazałem się zamrażać. To było niezłe. Przynosiło ulgę na kolejne może 100 metrów. Nie ukrywam, że pod koniec miałem już serdecznie dość. Pół ostatniego kółka zastanawiałem się, czy może czasem nie przejść do chodu, nie odpocząć trochę od tego bólu. Nie wiem jakim cudem się udało, ale nie zrobiłem tego. Powoli i dostojnie zbliżałem się do mety. Przedostatnia prosta wzdłuż strefy zmian prowadziła po kostce, co dodatkowo wzmagało moje cierpienie. Wbiegłem na ostatnią prostą, wyłożoną zielonym dywanem. Piękny widok. Nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo ucieszę się jak go zobaczę. O żadnym finiszu nie mogło być mowy. Dostojnie dokuśtykałem do mety. Komentujący zawody Łukasz Grass widząc moje zmasakrowane ramię i bok gratuluje mi, że jednak ukończyłem całość. Daje mi mikrofon, żebym coś powiedział. Coś chyba mówię, ale już nie pamiętam co. Jedno słowo, może dwa, ale teraz naprawdę nie wiem co powiedziałem. Czas tego przekuśtykanego półmaratonu wyszedł mi 2:29:15. Dramat w ciapki. Normalnie powinienem to zrobić w czasie coś między 1:45 w optymistycznym wariancie, a 1:55 jakbym miał mega kryzys na trasie. Ten czas dał mi dopiero 1214 miejsce w bieganiu.
Jednak meta!
Całość zakończyłem z czasem 6:31:53. Zająłem 1206 miesce w klasyfikacji generalnej na 1317 zawodników, którzy skończyli. To że nie byłem ostatni to cud.
fot. maratomania.pl
fot. maratomania.pl
Oczywiście wynik jest katastrofalny, ale w tych szczególnych warunkach czas chyba nie był najważniejszy. Trzeba szukać pozytywów. A te są, po dłuższym zastanowieniu, następujące:
- jednak skończyłem, byłem na mecie połówki Ironmana, to jest możliwe!
- nic sobie nie połamałem
- w przyszłym roku pobicie czasu z tego roku będzie łatwe jak odebranie dziecku zabawki
Poniosłem trochę strat sprzętowych – kask, strój, rękawiczki kolarskie, okulary, rozdarte siodełko rowerowe. Ale stawiając na drugiej szali to, że to wszystko kończy się tylko gigantycznymi siniakami i pozdzieraną skórą, a nie jakimiś poważniejszymi konsekwencjami zdrowotnymi, to jest naprawdę bardzo dobrze. W końcu o własnych siłach znalazłem się na mecie! Trochę się wycierpiałem po drodze, zwłaszcza na biegu, ale byłem na mecie! Tego mi już nikt nie zabierze.
I już ostatnie słowo komentarza. Do tej pory dystans half Ironman wydawał mi się straszny. 113 km w jednym ciągu przerażało i kazało zadawać pytania, czy to jest do skończenia, nie słaniając się na ostatnich kilometrach biegu. Nic z tych rzeczy. To jest do skończenia i to w ładnym tempie, w dobrym czasie, co zamierzam udowodnić sobie za rok.