Nie jestem przyzwyczajony do bycia w szczycie formy w lutym. A nie przepraszam, jestem, ale ani nie w bieganiu, ani nie w pływaniu, a o rowerze to już w ogóle nie ma mowy. W lutym, jak już jestem w jakiejkolwiek formie, to na biegówkach.
W tym roku wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Niestety tylko raz byłem na nartach biegowych, więc w formie być nie mogłem. Nie zapisałem się przez to na Bieg Piastów, czego nie ukrywam, trochę żałuję. Ale na szczęście na horyzoncie pojawił się cel zastępczy na tę część sezonu – półmaraton w Barcelonie.
Ten półmaraton miał być częścią świętowania 40-tych urodzin (ale ten czas leci). Taka wyprawa, w gronie znajomych do Barcelony na przedłużony weekend. No a skoro jest już tam półmaraton, to grzechem byłoby nie pobiec.
No to skoro wiedziałem, że zaczynam sezon biegowy o miesiąc wcześniej niż planowałem (za chwilę półmaraton Ślężański), to nie ukrywam, przypilnowałem bardziej niż zwykle treningów biegowych. Miałem także szczęście, przeszedłem cały okres jesieni i zimy bez kontuzji. W moim przypadku to rzadkość. Ale to dobrze, mam nadzieję, że tak już zostanie na dłużej, bo rok wcześniej o tej samej porze to była katastrofa, a teraz odpukać czuję się bardzo dobrze.
Polecieliśmy do Barcelony dzień wcześniej. Odebraliśmy numerki, zjedliśmy trochę hiszpańskiego jedzenia (paella i tapas z owocami morza – nie jestem niestety fanem, dobrze, że w ostatni dzień wyprawy znaleźliśmy z żoną małą fajną knajpkę w Barceloneccie, w której dali nam pysznie jeść, bo bym wyjechał z Barcelony z bardzo złymi doświadczeniami kulinarnymi), pozwiedzaliśmy trochę miasto. Ogólne odczucia? Barcelona robi lepsze wrażenie na filmach niż na żywo. Sacrada Familia na National Geographic też wygląda lepiej. Nie żeby mi się nie podobało. Podobało i to bardzo, ale spodziewałem się czegoś co będzie zapierało dech w piersiach, a było po prostu ładnie. Tym co budziło mój niepokój, było to, że tego dnia zrobiliśmy pieszo po Barcelonie zdecydowanie za dużo kilometrów. Zamiast leżeć na hotelowym łóżku i dawać nogom odpocząć, dałem im naprawdę spory wycisk.
Zasadniczo jednak nie wiedziałem na co mnie stać. Zdarzały mi się wcześniej podczas treningów wręcz euforycznie szybkie biegi, gdzie frunąłem kolejne kilometry tempem 4:30 min/km na kompletnym luzie, jak i takie gdzie walczyłem, żeby ledwo co utrzymać średnią 5:00 min/km. Nie wiedziałem więc na jaki tym razem trafię dzień. Na szczęście rano obudziłem się świeżutki i wypoczęty. Przypilnowałem wszystkich detali. Wstałem wcześniej, żeby delikatnie się porozciągać. Pobiegałem nawet po hotelowym korytarzu, aby się upewnić, że nic mnie nie boli, a nogi są świeże. Wszystko zapowiadało się dobrze. Najadłem się porządnie na śniadaniu, ale pilnowałem, aby się nie przejeść. Wszystkie szczegóły miałem dopięte na ostatni guzik. To jest moja metoda na radzenie sobie ze stresem. Nic nie zostawiać na ostatnią chwilę i przypadkowi.
Biegliśmy we trójkę. Ja i dwóch kolegów, z którymi wspólnie świętowaliśmy okrągłe rocznice. Każdy jednak ze swojego sektora. Ja z sektora na czas między 1:40 a 1:50. Rafał powyżej 1:50. I Jarek poniżej 1:40. Nie ukrywam, że miałem ogromną ochotę na dopędzenie go na trasie. Wiedziałem, że nie będzie to proste, ale przynajmniej chciałem powalczyć.
Dzień zapowiadał się pięknie. Najważniejsze było to, że wszystko wskazywało na to, że będzie można biec „na krótko”. To, nie ukrywam, było wspaniałe doświadczenie, gdy w Polsce, w tym samym czasie, temperatura oscylowała w okolicach 0 stopni. I tak właśnie było. Na krótko! W lutym! Super sprawa.
Ustawiłem się na starcie w swojej strefie, potruchtałem chwilę w miejscu i czekałem na start. Ten w Barcelonie, podobnie jak w Berlinie, jest falowy. Najpierw czołówka, a potem po kolei wszystkie strefy czasowe. W końcu przyszedł czas na moją strefę, jakieś 10 minut po rozpoczęciu wyścigu. A zatem do boju. Planowałem, mając w pamięci jaki tłok na trasie panował w Berlinie na maratonie, że pierwsze 5 km pobiegnę spokojnie, bo szybciej i tak się nie będzie dało. Założyłem na te pierwsze 5 km średnią trochę poniżej 5:00 min/km. Potem chciałem przyspieszyć, tak aby na samym końcu zejść ze średnią poniżej 4:50 min/km. To miało dać rekord w półmaratonie. Do tej pory moim oficjalnym rekordem w półmaratonie był wynik z połówki Ironmana w Gdyni, gdzie po zejściu z roweru udało mi się przebiec taki dystans z czasem 1:42:11 (średnia 4:52 min/km). Celem było uzyskać wynik choć 30 sekund poniżej tego czasu. A już rezultatem marzenie miało być zejście poniżej 1:40:00.
Zacząłem pierwszy kilometr zgodnie z planem – 4:55 min/km. Tłok był, ale nie jakiś szczególny. W porównaniu z tym co działo się w Berlinie, to było wręcz przestronnie. Było to możliwe głównie dzięki temu, że ulice, po których się biegło były wyjątkowo szerokie, więc zawodnicy mogli bez problemu rozbiec się, każdy mógł znaleźć swoją trasę. Jedyny problem, z którym zawsze można się spotkać na biegach masowych, były taki, że nie można było brać ciasno zakrętów. Jeżeli chce się trzymać tempo, a nie tłoczyć się i prawie stawać na zakrętach, to trzeba je brać szeroko.
Drugi kilometr wyszedł mi 4:39. Oj za szybko, miałem zacząć choć trochę wolniej, po to, aby na końcówce mieć siły na finisz. Na trzecim kilometrze zaczął się lekki podbieg (odbiegaliśmy od nabrzeża). Wiedziałem, że on tam będzie i że trzeba będzie przypilnować w tym miejscu tempa, żeby naturalnie pod górkę nie zwolnić. Spodziewałem się jednak, że trochę mi tam tempo spadnie. Tymczasem trzeci kilometr, ten pod górkę, wyszedł mi 4:38. O kurcze! Sam byłem zaskoczony, że to tak idzie. To skoro tak, to co robić? Trzymać to tempo, czy jednak trochę odpuścić? Dyszkę to bez problemów tak przebiegnę (choć musiałbym nieco zacisnąć zęby). Ale półmaraton?! No gdzie?!
Decyzja mogła być tylko jedna i została podjęta w mgnieniu oka. Ryzyk fizyk, cisnę! Najwyżej trochę pocierpię na ostatniej piątce.
Czwarty kilometr przebiegłem w 4:44 i ten czas podziałał mi już trochę na nerwy. Zaraz, właśnie przed chwilą stwierdziłem, że jednak biegnę mocno, a tu tylko 4:44! Kategorycznie nie może tak być! Dobrze mi idzie, to trzeba biec, a nie się ślimaczyć. Ognia! Kolejne kilometry biegłem jak w transie: 4:35, 4:41 (to znowu mnie tylko zdenerwowało, trzeba biec szybciej!), 4:31 i znowu 4:31! Dziewiąty kilometr był pierwszym, w którym zszedłem poniżej 4:30 na kilometr. Garmin pokazał 4:27. Uaaa! A wcale nie biegłem jakiegoś szaleńczego sprintu. Biegłem, mocno, zdecydowanie, ale jednocześnie bez zarzynania się, w zadziwiającym komforcie. Kolejne kilometry to 4:32, 4:38 (nawet takie zwolnienie do 4:38 zaczynało mnie irytować), 4:32, 4:29, 4:31, 4:31.
W tym momencie zostało do mety 6 km. Dokładnie wtedy zdałem sobie sprawę, że dam radę, że nie będzie żadnego słaniania się na ostatnich metrach, tylko finisz będzie mocny. Średnią już dawno miałem poniżej 4:40 min/km. Dawno też wyprzedziłem pacemakerów na czas 1:40:00 na mecie! Moc!
Gdzieś w tym momencie jak już widziałem się na mecie z rekordem wszech czasów, wybiegliśmy zza budynków na ulicę biegnącą wzdłuż nabrzeża. A tam niestety uderzył mnie w twarz bardzo silny wiatr. Nie dość, że było delikatnie pod górkę to jeszcze taka wichura. Ale na szczęście czułem się na tyle mocny, że bez problemu byłem w stanie trzymać dobre tempo także pod wiatr. Zaraz potem… rozwiązał mi się but. Jasna cholera, ja tu idę na jakiś niewyobrażalny rekord, a tu rozwiązany but! Zawiązałem go błyskawicznie. Zrobiłem to tak szybko, że Garmin nie zdążył przejść do trybu auto-pauzy. Sam nie wiem, było to mniej więcej 4-5 sekund. To ważne, bo jak się potem na mecie okazało każda sekunda się tutaj liczyła.
Chwilę potem uwierzyłem, że to jest jednak mój dzień. Ten kilometr z uderzeniem wiatru w twarz i z wiązaniem buta wyszedł mi 4:27!! Czas na podkręcenie tempa! Byle tylko nie odpuścić, teraz bez sensu nie osłabnąć! Kolejne kilometry wzdłuż nabrzeża, mimo coraz bardziej odczuwalnego zmęczenia, to 4:25, 4:27, 4:29, aż w końcu dwudziesty kilometr 4:32. Hej, halo, uśmiechnąłem się tylko do siebie! Co to za lameriada i bieganie amatorskim tempem powyżej 4:30! Uświadomiłem sobie, że został kilometr do mety! Jazda! Ostatni kilometr to 4:23! Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Ostatni zakręt w lewo i zostało 300 metrów do mety. Tak, 300, a nie 100, jak wskazywałby faktyczny dystans półmaratonu. Przez jednak minimalne nadkładanie drogi i szersze branie zakrętów, podobnie jak w Berlinie, zrobiłem około 1% trasy więcej. To nieodłączna cecha takich biegów i należy to mieć wkalkulowane jak chce się biec na konkretny wynik. Według Garmina ostatnie 300 metrów biegłem tempem 4:10! Tak jest!
Tuż za metą zatrzymałem czas i zobaczyłem na zegarku niewiarygodne 1:36:59 (według oficjalnego czasu 1:36:58)! Marzyłem po cichu o 1:40:00, a tymczasem wyszło aż 3 minuty lepiej! Średnia z tego biegu to 4:33 min/km! Szok! Nigdy wcześniej na żadnym treningu nie przebiegłem tym tempem nawet 10 km. Ba! Nawet nigdy nie zbliżyłem się do takiego czasu na 10 km. Tymczasem Strava (która pokazuje różne osiągnięcia) pokazała mi że gdzieś na trasie miałem, na którychś 10 km, wynik 44:47 (co daje średnią poniżej 4:30 min/km). I to w trakcie półmaratonu! Wynik marzenie, do którego nigdy wcześniej się nawet nie zbliżyłem.
Do kompletu mam jeszcze wyniki (według czasów podanych przez organizatora) na każdych kolejnych 5 km (trochę mi się nie zgadzają, ale to przez to nadrabianie trasy):
0-5 23:44
5-10 22:57
10-15 22:47
15-20 22:45
Każda kolejna piątka coraz szybsza. Jak widać był to bieg zgodnie z zasadami sztuki, czyli progresywny. Zacząć mocno, ale bez przesady, po czym przyspieszać!
Zająłem 2688 miejsce na 13823 sklasyfikowanych (czyli tych co dotarli do mety). Jest to wynik w pierwszych 20% startujących, czyli z tego co pamiętam najlepszy historycznie wynik ze wszystkich moich biegowych startów. Nie było tych startów dużo, ale zawsze to cieszy. Wypadam tu o wiele lepiej niż w startach triathlonowych, gdzie cieszę się jak jestem w pierwszych 50%. Jeszcze lepiej sytuacja wygląda, gdy porównałem się z biegaczami z Polski, których jak się okazuje, nie było mało. Wystartowało nas 166, a ja wśród nich byłem… 15. Sam nie mogę w to uwierzyć.
Fajnie mi się biegło. Lekko i przyjemnie, w zadziwiającym komforcie. Czy mogłem to pobiec szybciej? Pewnie tak! Wnioskuję to z tego, że za metą nie upadłem, ani nawet nie słaniałem się na nogach. Mało tego, jakby się wyścig w tym miejscu nie kończył, to byłbym w stanie tym mocnym tempem biec dalej. Pewnie już niewiele, ale 2-3, może 4 kilometry jeszcze dałbym radę. To skoro jeszcze miałem siły, to znaczy, że można to było pobiec mocniej. Pytanie tylko ile mocniej. Zapewne ten początek mogłem szybciej pobiec, ale kto wie, może wówczas nie starczyłoby mi sił na finisz. Nie narzekam. Wynik i tak jest daleko poza granicą wcześniejszych marzeń.
I jeszcze na koniec słowo o wynikach moich kolegów, dla których to był debiut w półmaratonie. Tu się także wyjaśni dlaczego napisałem przy okazji wiązania buta dlaczego każda sekunda się liczy. Rafał 2:07, ale uśmiech na mecie bezcenny. A Jarek…, którego to niby miałem dopędzić na trasie. No cóż, nie było to za bardzo możliwie, bo już na starcie różnica między naszymi falami wynosiła 4 minuty, a potem się okazało, że biegł przez większość dystansu… szybciej ode mnie! No coż, ostatecznie wygrałem, ale o… zaledwie 4 sekundy! Na takim dystansie to był fotofinisz. Na 15 kilometrze przegrywałem o 27 sekund (czyli przepaść). Jeszcze na 20 kilometrze przegrywałem o 11 sekund (też dużo), żeby na mecie, prawdopodobnie dzięki finiszowi wygrać o 4 sekundy. Czasem warto walczyć do końca!