21 maja. Magiczna dla nas data!
Wieczorem pakujemy rowery na dach i za kolejne 10 godzin będziemy na miejscu. Tak jak co roku, jedziemy ok 1000 km żeby na własne oczy zobaczyć ten spektakl! Właśnie TAK! SPEKTAKL! Nie można tego nazwać inaczej. Najtrudniejsze przełęcze: Passo Gavia i Passo dello Stelvio, Morti, mordercze kilometry przewyższenia…
http://www.gazzetta.it/Giroditalia/2013/it/percorso-tappe/tappe.shtml?t=19&lang=it
Zapach peletonu w nozdrzach i ciarki na skórze… Jedno z najwspanialszych doświadczeń jakie udało mi się przeżyć, a raczej przeżywać dwa razy do roku podczas Giro i TdF.
Kolejnym nie do podważenia atutem naszego wyjazdu jest możliwość treningu na prawdziwych, wielokilometrowych podjazdach. Kilka dni rozgrzewania nogi na porządnych procentach robi naprawdę dobrze. Dochodzi do tego rywalizacja w grupie, nakręcanie się wynikami i tym że kogoś udało się objechać, czasami nawet zmiażdżyć i niestety też wielokrotnie zostać zmiażdżonym.
Do tego czasu zostają dwa tygodnie! Tylko dwa tygodnie! Walka z pokusami zjedzenia czegoś słodkiego czy niechęcią wstania na poranny trening jest coraz mniejsza wręcz zamienia się w poranną przyjemność. To jest magia którą można poczuć na własnej skórze. Magia, którą żyjemy cały następny rok, aż do kolejnego wyjazdu…