Klasyk Radkowski, czyli więcej po gruzie nie jadę

Kolejny wyścig w tym sezonie za nami. Tym razem po płaskim Żądle Szerszenia przyszła pora na próbę górską. No powiedzmy sobie pagórkowatą, bo poważne góry to jeszcze nie były, czyli Klasyk Radkowski. Zdecydowanie bardziej wolę ścigać się pod górkę, niż gonić po płaskim, więc wiązałem z „Radkowem” spore nadzieje. Byłem co prawda lekko zaniepokojony, gdyż po raz pierwszy w tym sezonie miałem jechać pod górkę właśnie na wyścigu. Przydałby się choć jeden trening w górach wcześniej.

Radków przywitał nas fatalną pogodą. Od rana lało i było bardzo zimno. Na miejscu zastałem zmokniętych kolarzy, którzy ubrani we wszystko co mieli, szukali miejsc pod namiotami i parasolami.

start-10stopni

Pierwszy raz w życiu przebrałem się w kompletny strój kolarski nie wychodząc z samochodu. Jak najdłużej siedziałem w aucie, żeby tylko nie zmarznąć i nie zmoknąć. Co z tego, byłem cały mokry zanim skończyłem składać rower i pompować koła. Byłem przemoczony zanim wyścig się w ogóle zaczął. Zmarznięty i zmoknięty jak kura stanąłem na starcie.

Ruszam na trasę parę minut przed 9:00. Udało mi się nie popełnić żadnego błędu i łapię się do czołowej grupy. Tempo mamy mocne, ale nie zarzynające i ładnie trzymam koło prowadzącego. Ujawnia się pierwsza wada jechania w deszczu – nie można jechać tuż za kimś, gdyż woda spod kół tryska tak obfitym strumieniem, że niemalże można się jej napić. W okolicach 3 kilometra orientuję się, że zapomniałem wziąć z samochodu pompkę. Mam czarne myśli, gdyż w przypadku ewentualnego defektu będę zmuszony prosić przejeżdżających kolarzy o pomoc. Oczami wyobraźni widzę też siebie maszerującego na piechotę do mety.

Zapominam o wszystkich problemach, gdy dojeżdżamy do pierwszego podjazdu i… okazuje się, że jest nieźle, łapię swój rytm i powoli zostawiam towarzyszy podróży z tyłu. Przyzwyczajam się powoli do jazdy pod górę. Fajnie, niby wydaje się, że jadę niezbyt szybko, a i tak tempo jest zbyt mocne dla bardzo wielu. Zaczynam doganiać kolarzy z grup, które wystartowały tuż przed moją. Generalnie do końca pierwszego podjadu, czyli mniej więcej do 20 kilometra jedzie mi się świetnie, wyprzedzam mnóstwo osób, sam daję się wyprzedzić może dwóm albo trzem osobom. I wszystko było świetnie aż do momentu, w którym zaczął się zjazd… Cóż to był za zjazd….

Takich dziur i zapiaszczonej drogi jeszcze nie widziałem. Nigdy z własnej woli nie wybrałbym się na takie kartoflisko. Momentami wręcz nie było asfaltu i to nie była walka, żeby nie wjechać w dziurę, tylko były to rozpaczliwe próby jak wjechać w jak najmniejszą dziurę. Średnio co kilometr ktoś stał na poboczu i zmieniał dętkę. Mój rower, który zdążył przyjąć w mechanizm napędowy i hamulce chyba z kilogram lepkiej mazi (błoto+piasek) zaczął wydawać takie dźwięki przy hamowaniu, że byłem prawie pewny, że mam jakiś defekt. Kilka razy zatrzymywałem się i sprawdzałem, czy czasem sam nie złapałem jakiegoś defektu. Przez ten lamerski zjazd wszystko co zyskałem na podjeździe straciłem z nawiązką na wszystkich kolejnych zjazdach. Zjeżdżałem momentami tak wolno, że miałem wrażenie, że szybciej bym w tym miejscu podjeżdżał. Na jezdni co chwila były namalowane trupie czaszki i napisy „hamuj”. Bardzo szybko się nauczyłem, że faktycznie tak trzeba robić, bo jak się tego nie zrobi, to za zakrętem można się było nadziać na dziurę tak wielką, w której przeciętny samochód urwałby sobie koło.

Gdzieś w okolicach 25 kilometra na jakimś zjeździe, na którym prawie się zatrzymałem wyprzedza mnie Iza… Przechodzi mi ochota do jazdy. Wsłuchuję się w przerażający pisk, który wydaje mój rower. Ten, po tym jak piasek dostał się już wszędzie, wydaje odgłosy jak skamlący pies. Próbuję zidentyfikować co tak rzęzi, ale coś jakby metal tarł o metal i to wszystko przełożone papierem ściernym. Klnę na czym świat stoi i zadaję sobie pytanie kto wytyczył maraton szosowy po takim gruzie?!?

Taka rzeź trwa aż do Kudowy Zdroju, czyli mniej więcej do 45 kilometra. I tutaj następuje miła odmiana. Ostatni podjazd, wprost nie do uwierzenia prowadzi po drodze równej jak dywan w dużym pokoju. Aż miło, rower przestał na chwilę wydawać dziwne odgłosy, a ja w końcu mogłem zacząć jechać. Na kilkukilometrowym podjeździe z łatwością wyprzedzam dziesiątki kolarzy. W końcu jakaś przyjemność z jazdy! Ostatni zjazd do mety był umiarkowanie dobry, trochę piasku na zakrętach i mokro, ale w porównaniu z tym co działo się wcześniej, to droga wydaje się wręcz luksusowa. Dojeżdżam do mety. Jak się potem okaże jestem 70-ty. Po chwili do mety dojeżdża Jarek, który mimo tego, że nie dopędził mnie na trasie, to netto policzony czas ma o 4 minut lepszy, a jak widać na poniższym zdjęciu miał przygody po drodze.

wszyscy-zywi

Gdy później przeanalizuję oficjalne wyniki i jak zmieniało się moje miejsce w trakcie wyścigu (były dwa pomiary czasu), a także mój zapis z Garmina, to okaże się, że gdy mogłem skoncentrować się na jeździe na rowerze, a nie na walce o życie, to zyskiwałem miejsca. Gdy natomiast jechałem po gruzie, czyli gdzieś między 20 a 45 kilometrem, to traciłem dramatycznie. Zresztą było widać to na trasie, na dobrych jakościowo fragmentach pod górkę ładnie wszystkich wyprzedzałem, te same osoby wyprzedzały mnie potem na zjazdach.

 klasyk-radkowski

Forma jeszcze nie ta. Bardzo ładnie było to widać na podjazdach, które miały około 5-6% nachylenia. Normalnie powinienem to jechać około 16 km/h. Tym razem byłem w stanie trzymać jedynie 14 czasami 15 km/h. Ale za to świetnie się czułem na jedynym fragmencie, który miał 13%, szkoda, że było go może z 10 metrów :)

Czas na podsumowanie, lubię się ścigać w górach i nie mam nic przeciwko trudnym warunkom. Tam gdzie mogłem jechać normalnie na rowerze, trzymać czyjeś koło i koncentrować się na typowo kolarskich umiejętnościach, tam było dobrze. Ale to co było na Klasyku Radkowskim, szczególnie gdzieś miedzy 20 a 45 kilometrem, to po czymś takim, bo drogą ciężko to nazwać, jeszcze nie jechałem. Nie wiem jak można świadomie puścić kolarzy na rowerach szosowych po czymś takim. Ja w przyszłym roku, na takie coś się nie piszę. Wyścig szosowy jak najbardziej, ale przełajom mówię nie. Niestety nie podzielam entuzjazmu Izy, że ponoć było „Super”. Czekam na rachunek z serwisu rowerowego, który już teraz wiem, że przekroczy koszt dojazdu i koszt startowego. No to gdzie tu sens? Przyznam się, że nie są fajne wyścigi takie, w których za sukces uznaję znalezienie się w całości i bez defektu na mecie i w których bardziej interesuje mnie zdrowie niż ściganie się.