Wiem, wiem, późno jest. Ten start był ponad miesiąc temu, a ja dopiero teraz siadam do relacji. Ale może dobrze, dzięki temu, że już wszystkiego dokładnie nie pamiętam, to ta relacja będzie o połowę krótsza niż zwykle. A zatem, jak mawiała jedna Pani Profesor z mojej uczelni, która swego czasu napisała wyjątkowo cienką książkę z ekonometrii: czytać bo krótkie!
Walka z czasem i kontuzją
Dwa tygodnie przed Gdynią odbyły zawody w Poznaniu, które skończyły się dla mnie z jednej strony piękną życiówką (5:19), z drugiej strony kontuzją prawego uda. Miałem ją już wcześniej, ale jakoś mało odczuwałem. Ostatnie kilometry Poznania tak mnie jednak poturbowały, że noga mnie tak bolała, że następnego dnia nie mogłem zejść ze schodów, nie mogłem donieść torby do samochodu, itd. Nie, stop! Powiem to dosadniej. Tak mnie noga napierdalała, że przemknęło mi przez myśl, że chyba przyjdzie mi się z zawodów w Gdyni wycofać. Zasadniczo coś co przez ostatnie kilka tygodni, od startu w Radkowie, jedynie mnie gdzieś delikatnie uwierało, teraz wręcz eksplodowało. A tu tylko dwa tygodnie przerwy! Co to będzie?
Jechałem więc do Gdyni z założeniem, aby popłynąć najlepiej jak się da. Skoro nie mogłem trenować biegania, to trenowałem pływanie. Ogień na rowerze, bo w końcu trasa jest pode mnie ułożona, a potem niech się dzieje co chce, byle nie było takiej miazgi i cierpienia jak w Poznaniu.
Tak też stanąłem na plaży w Gdyni z lekkim niepokojem. Boli. Nie boli. Boli. Nie boli. No dobra, nie ma się co roztkliwiać, skoro tu jestem, to przecież się nie wycofam dlatego, że coś tam mnie kłuje w nodze. Trzeba się przebierać w piankę i jazda.
Pływanie
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wiatr. W dniu zawodów wiał dosyć mocny wiatr od lądu (który potem nieźle mnie sponiewierał na rowerze). Porobiły się małe fale, przynajmniej tak to z brzegu wyglądało, ale też nie jakieś wielkie, które mogłyby przerażać. Start i płyniemy. Po raz pierwszy odkąd startuję w Gdyni ustawiłem się raczej z przodu. Koniec z przeciskaniem się z tylnych rzędów. Lepiej niech mnie wyprzedzają, wówczas inni muszą się martwić, niż gdy ja mam ten problem. Efekt był taki, że tak długo w pralce jeszcze nie płynąłem. Musiałem trafić akurat między takich pływaków, którzy mniej więcej odpowiadali mi poziomem, co spowodowało to, że wyjątkowo długo walczyliśmy ramię w ramię.
W tamtą stronę płynęło mi się znakomicie, dosłownie frunąłem nad wodą. Czułem, że płynę jakimś niewiarygodnym tempem, a kolejne boje znikały za mną. Jak tylko poczułem się jak Michael Phelps i zacząłem mieć nadzieję na jakiś rekordowy wynik, to już był skręt w lewo przy drugiej czerwonej boi i czas na powrót. Co to się działo na tym powrocie! Od razu zrozumiałem dlaczego w tamtą stronę płynęło mi się łatwo i przyjemnie. Wiatr mnie pchał razem z falami. Wszystko co zyskałem w pierwszej części dystansu, oddałem z nawiązką na powrocie. Umordowałem się pod ciężką falę jak rzadko kiedy. Dodatkowo doszło wyprzedzanie żabkarzy z poprzedniej fali startowej, co też nie ułatwiało zadania.
Efekt? Czas daleki od oczekiwań. Chciałem po raz kolejny poprawić życiówkę, a skończyło się na takim sobie czasie 38:34. Tradycyjnie, jak to ja, popłynąłem zygzakiem i zamiast 1900 metrów, zaliczyłem ich ponad 2100. Czas w przeliczeniu na 100 metrów miałem rewelacyjny (1:49 s), tylko co z tego.
Jak później rozmawiałem z innymi zawodnikami, to wszyscy bez wyjątku mieli podobne uczucie – w tamtą stronę ogień, a potem walka na powrocie.
Rower
Zmiana, nieco ponad 4 minuty. Nic nadzwyczajnego. System workowy, który w tym roku wprowadzono w Gdyni świetnie się sprawdził. Znam to z Poznania, to dla mnie nic nowego i wolę to o wiele bardziej niż bajzel w strefie zmian w systemie koszykowym, gdy wszyscy przebierają się i porzucają mokre rzeczy koło rowerów.
Początek roweru, to kostka, potem wąskie ulice i jazda w ogromnym tłumie zawodników. Jak tu się rozjechać, gdy ulice mają szerokość 3 metrów i wszyscy jedziemy w jednym wielkim peletonie? Zaczęło się rozluźniać dopiero wtedy, gdy wyjechaliśmy z miasta i zaczął się pierwszy mocny podjazd. Do tego doszło jak dla mnie najgorsze z możliwych, czyli jazda pod wiatr. Oj wiało tego dnia i to mocno. Dodatkowym utrudnieniem było to, że wiało raczej wtedy jak było pod górkę, czyli przy jeździe w tamtą stronę, a jak wracaliśmy i było z górki, gdzie pomoc nie była potrzebna, to wiało w plecy. Kompletnie bez sensu. Wiem, że niby warunki były równe dla wszystkich, ale na takie coś jestem wyjątkowo mało odporny.
Tak jak już wspominałem, w tym roku organizatorzy wysłuchali moich modłów i zrobili trasę rowerową pode mnie. Łączne przewyższenie na całej trasie to 750 metrów! Efekt był taki, że po płaskim łącznie było może z 10 km, a tak cały czas albo w górę albo w dół. Jak tylko było pod górę, to wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami i wyprzedzałem ludzi masowo, szczególnie na początku, gdy jeszcze stawka była zbita. Na całej trasie pod górkę wyprzedziło mnie może z 5 osób. Jeżeli było to więcej, to już naprawdę niewiele. Niestety tradycyjnie, jak było z górki albo trochę po płaskim to inni wyprzedzali mnie. I tak jak obserwowałem, to te straty ponoszone na zjazdach, czy też na płaskich fragmentach były większe, niż to co zyskiwałem pod górkę.
Do tego niestety dochodzą braki sprzętowe. Tj. miałem wrażenie, że na trasie jestem tylko ja zasuwający ile się da na mojej szosówce przeciwko armii triathlonistów wyposażonych w rowery do jazdy na czas – pełne koła, stożki, rama czasowa, itd.
Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden moment, gdy gdzieś na lekkim zjeździe, ale takim minimalnie lekkim, byłem złożony na lemondce, miałem wszystko zrzucone i jechałem zdrowo ponad 40 km/h. Ogień, brakuje mi przełożeń, frunę i nagle… z lewej strony wyprzedza mnie gość na rowerze czasowym w ogóle nie pedałując. Noż jasna cholera i jak tu się ścigać?! Ok, wyprzedziłem go na kolejnym podjeździe, ale to pokazywało ile się muszę na płaskich fragmentach i na zjazdach namęczyć, a i tak jestem bez szans przeciwko zawodnikom na czasówkach.
Przejechałem całość ze średnią równiutko 30 km/h w czasie idealnie równym 3h. Jest to gorszy czas niż w zeszłym roku, ale trudność trasy była zdecydowanie wyższa. Przy okazji, chciałbym ocenić tę trasę bardzo wysoko. Poza początkowym fragmentem, gdzie w mieście było niezwykle ciasno, to cała reszta to szeroka droga ze świetnym asfaltem.
Bieganie
Zsiadłem z roweru, wziąłem swój worek z butami do biegania i… gdzie są ławeczki do przebierania?! W Poznaniu były! No trudno, tutaj kazali nam się przebierać po prostu na placu. Ani to wygodne, ani szybsze rozwiązanie niż w systemie koszykowym. Ale przynajmniej jest mniejszy bałagan w strefie zmian.
Zacząłem biec. To jak? Będzie boleć ta prawa noga, czy nie będzie? Oj coś tam kłuło, ale było to akceptowalne, szczególnie jak nie dociskałem. Powiedzmy sobie też szczerze, że przez dużo słabsze treningi biegowe w ostatnich tygodniach (właśnie ze względu na tę kontuzję) moja forma biegowa bardzo powoli, ale jednak szła w dół, toteż dociskać nie specjalnie miałem z czego.
Po traumatycznych przeżyciach w Poznaniu każdy kilometr przebiegnięty tempem poniżej 5:00 uznawałem za sukces. I tak sobie, cały czas uważając na nogę biegłem – delikatnie, spokojnie, pilnując się na zakrętach, na nawrotkach, na kostce i na zbiegach, gdzie czułem, że mnie boli. Poza tym, na wszystkich prostych, gdzie mogłem biec, pilnując techniki biegu, wszystko było z grubsza w porządku.
Przebiegłem całość w 1:43:45 (średnia 4:59), co jest takim sobie wynikiem, np. w porównaniu z zeszłym rokiem, gdzie miałem średnią 4:53, ale biorąc pod uwagę to, że tydzień wcześniej już prawie chciałem się wycofywać, to jednak uznaję, że było z grubsza ok.
Podsumowanie
Wynik całości to 5:30:12. I jest to niestety wynik o około 1 minutę gorszy od czasu zeszłorocznego (o porównaniu do czasu z Poznania, to już w ogóle nie ma o czym mówić). W tym roku była co prawda inna trasa rowerowa, więc niby te wyniki nie są porównywalne, ale zawsze pewien niesmak pozostaje. Jak byłbym w dużo lepszej formie biegowej, to bym tamten wynik pobił z przytupem, a tak niestety jest gorzej. Wystarczyłoby, żebym pobiegł tak jak rok temu i już by wystarczyło!
Spójrzmy jeszcze jak to wyglądało na poszczególnych konkurencjach (czasy tym razem według organizatorów, a nie według mojego Garmina):
- Pływanie 38:43, miejsce 794
- T1 4:11
- Rower 3:00:19, miejsce 1190
- T2 3:18
- Bieganie 1:43:44, miejsce 521
Zająłem 800 miejsce na 1914 zawodników, którzy dotarli do mety. Na starcie było nas więcej, ale na liście wyników jest jeszcze ponad 20 zawodników, którzy zostali zdyskwalifikowani. Ciekawe za co. Drafting? Niesportowe zachowanie? I ponad 50 osób, które nie skończyło zawodów (znacie aferę z pinezkami na trasie?)
Miejsca w poszczególnych konkurencjach są tradycyjnie zgodne z moimi możliwościami. Przyzwoite pływanie, czego akurat się spodziewałem, słabiutki rower (choć i tak miejsce lepsze niż w zeszłym roku, ze względu na przewyższenie na trasie) i dobre bieganie, choć tu akurat mam lekki niedosyt. Gdybym był w normalnej formie biegowej, to powinienem być jeszcze ze 100 pozycji wyżej.
Jeszcze na koniec kilka słów o samej imprezie
Są fani lokalnych zawodów. Nie lubią tej całej otoczki, która towarzyszy dużym imprezom. Tego nadęcia, opakowania, za które co tu dużo mówić, trzeba dopłacić kilkaset złotych w opłacie startowej.
A ja wręcz przeciwnie. Im większa impreza, im ten klimat jest bliższy mistrzostwom świata, a nie zawodom w Koziej Wólce, tym lepiej. Im większy dreszcz emocji na plaży przed startem, tym lepiej. A jak jeszcze to wszystko jest okraszone dużą literą M, to już w ogóle jest pełnia szczęścia.
Poza tym lubię jak na trasie jest dużo zawodników. Jak widzicie po czasach, jestem raczej przeciętnym triathlonistą, w szczególności marnym kolarzem, co powoduje, że ja potrzebuję tego, żeby było dużo ludzi. To skutkuje tym, że zawsze gdzieś w zasięgu wzroku znajdzie się ktoś kogo mogę obrać za cel i mogę go gonić. Jak już złapię, to wybieram kolejny cel i znowu gonię. I tak mogę robić przez 100% trasy. Na małych lokalnych zawodach są takie momenty, że jestem na trasie sam, co powoduje, że czuję się, jakbym był ostatni, a to jest strasznie deprymujące. Tutaj w Gdyni, gdy wybiegam na trasę biegową jest tam już ponad tysiąc zawodników, z czego z reguły większość biegnie ode mnie dużo, dużo wolniej. Nic nie szkodzi, że część z nich jest już często jedno kółko do przodu. I tak świadomość, że jestem lepszy, że biegnę i wyprzedzam, a mnie mało kto wyprzedza, a to wszystko na oczach setek kibiców, daje największą satysfakcję z możliwych. Takie coś możliwe jest tylko w Gdyni!