Do tej pory przez długie lata byłem przyzwyczajony, że nasze zagraniczne kolarstwo szosowe stoi tylko i wyłącznie Sylwestrem Szmydem. To jego karierę obserwowałem i patrzyłem, czy uda mu się dobrze wypaść w jakimś wyścigu, czy nie. Zawsze obserwowałem jakieś mniejsze wyścigi, bo tam była nadzieja, że Sylwester dostanie wolną rękę, nie będzie musiał holować Cunego, Basso i kogo tam jeszcze miał w drużynie. Mam oczywiście w pamięci jego fantastyczne zwycięstwo pod Mont Ventoux, czy też harce razem z Contadorem pod Alp d’Huez. To były świetne popisy Sylwestra Szmyda, ale zawsze było to takie wyczekiwanie tylko na jednego kolarza. A jak przez przypadek przydarzały mu się słabsze występy (na szczęście rzadko), to już w ogóle nie był na co czekać. I wreszcie po latach posuchy i marności przyszła odmiana.